Prezentujemy drugą część wywiadu z synem witkowskiego bohatera Adama Borysa. Wykładowca na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, witkowianin profesor zw. Hubert Borys opowiedział historię ojca widzianą z własnej perspektywy. Ciekawy, fachowy i rzetelny przekaz jest doskonałym uzupełnieniem wiadomości, które dotąd ukazały się na temat wielkiego patrioty, cichociemnego, dowódcy „Parasola”, powstańca warszawskiego Adama Borysa.
Władze miały ciężki orzech do zgryzienia, z jednej strony potrzebowali fachowców, z drugiej chętnie usunęliby byłego akowca z pola widzenia. Dlaczego tego nie zrobili?
Bo miał łatwość nawiązywania kontaktów, znał obce języki. Bo był dobrym managerem. Bo był potrzebny. Nie wszystko mogli zrobić kolejarze itp., który zostawali dyrektorami. Władza grała z ojcem. Cały czas to się czuło, to się widziało. On i cała nasza rodzina mieliśmy „konta” w ubecji, i to od dzieciństwa. Mój ojciec nigdy nie zdradzał się ze swoimi poglądami politycznymi. Cały czas trzymał się tej linii – jestem apolitycznym fachowcem. Taka była jego dewiza życiowa. On uważał, że naukowiec nie powinien ujawniać się ze swoimi poglądami. Miał bardzo duże kontakty międzynarodowe. Był twardy i zasadniczy. Z byle kim nie rozmawiał. Z jednej strony był potrzebny, z drugiej budził wściekłość. Ograbiając rynek wewnętrzny, eksportowaliśmy żywność zarabiając wielkie pieniądze. Ojciec pracując na styku nauki i produkcji, walczył i narażał się wytykając władzom niedoinwestowania przemysłu spożywczego.
Po tygodniu ciężkiej pracy w końcu zawitał do domu, do stęsknionej rodziny. Jak wyglądały te krótkie chwile z ojcem?
Ojciec przyjeżdżał w sobotę wieczorem. Często szedł ze Strzałkowa na pieszo. Stukał w nocy w okno. Rano szliśmy do kościoła. Po mszy było śniadanie, gdzie omawiano nasze szkolne sprawy. Czerpał wiele radości z ogrodu. Zlecał nam różne roboty. Najbardziej przyjemne chwile z ojcem to były spacery. Na Mąkownicę, na Malenin itd. Trochę dokazywaliśmy, ojciec nas trzymał na wodzy. Zawsze też miło wspominam ogniska w ogrodzie. Rozmawialiśmy, ale ojciec nie rozbudzał naszej wyobraźni w kierunku walki, czy wspomnień wojennych. Choć wtedy wokół wszyscy o tym mówili. Tata nie chciał mówić z nikim o wojnie. Bardzo rzadko brał urlopy. Mieszkał na Ochocie. W 1958 roku dostał mieszkanie. Przedtem nocował w pracy, albo u teściowej pod Warszawą. Jeździliśmy do Warszawy, gdzie chodziliśmy do kina, do teatru. Było bardzo fajnie. Tata miał w mieszkaniu wiele książek i bogatą kolekcję płyt winylowych.
Czy pamięta pan jakiś epizod dotyczący swojego pobytu w stolicy?
Byłem świadkiem jak przyszedł do taty Jan Łomnicki, reżyser „Akcji pod Arsenałem”. Powiedział, że właśnie przygotowuje scenariusz do filmu o akcji pod Arsenałem. Mój ojciec potraktował go bardzo obcesowo. Powiedział, proszę pana może pan robić coś takiego, ale wie pan, ja to byłem taki obcy. Ja nie byłem harcerzem, nie byłem w Szarych Szeregach. Niech pan idzie tam do nich, oni panu coś opowiedzą. Niektórzy historycy mi się skarżyli, że kiedy żył, nie chciał z nimi rozmawiać. Ja go rozumiem. Przecież nie wiedział z kim ma do czynienia. To była taka do końca ostrożność. O sprawach wojennych lepiej nie mówić, bo nie wiadomo do czego posłużą te informacje.
Udało się jednak stworzyć monografię batalionu „Parasol” poświęconą ognisku rodzinnemu „Z pokorą wobec poległych, z czcią dla zamordowanych, z myślą o przyszłych”.
W 1957 roku MON zawarł umowę z zespołem w którym był mój ojciec i cztery osoby z „Parasola” o napisanie kroniki batalionu „Parasol”. Taka praca została wykonana. W 1960 roku MON zerwał umowę. Dopiero pod koniec lat 70 powstały warunki aby taką monografię batalionu stworzyć. Napisał ją dr Piotr Stachiewicz. Wszystkie fakty, akcje, powstańcze dzieje batalionu parasol były weryfikowane przez zespół, który zbierał się w naszym mieszkaniu w Warszawie, ponieważ po latach pamięć zawodzi. Ojciec nie napisał żadnej relacji, ale zależało mu, aby przedstawić „Parasol”, jako wspólne dzieło dowódcy i żołnierzy. Te relacje zbierane po wojnie niedawno przekazałem do Archiwum Akt Nowych w Warszawie.
Pana ojciec jest przede wszystkim znany z sukcesów bojowych osiągniętych przez odział, którym dowodził, w nadzwyczaj ciężkich warunkach okupacji niemieckiej. Najsłynniejsza akcja oddziału dowodzonego przez Adama Borysa to likwidacja „kata Warszawy” Franza Kutschery.
Akcja pod Arsenałem trwała bardzo długo, około 45 minut. Byli wciągnięci także cywile, których potem wywieziono do Oświęcimia. Była sygnałem, że młodzi żołnierze mają braki w wyszkoleniu, i mimo zapału do walki z Niemcami, akcje nie są dobrze zaplanowane. To był sygnał, że trzeba to robić inaczej. Ojciec jako wyszkolony cichociemny zaproponował utworzenie oddziału dyspozycyjnego do likwidacji najbardziej szkodliwych oficerów aparatu terroru. Akcji bojowych było 13. Ojciec nie chciał zajmować się likwidacjom polskich konfidentów. Niemcy to byli wrogowie, bez wyroków sądu można było ich likwidować. Akcje miały być krótkie. Minimalna liczba uczestników. Kto inny strzela, kto inny donosi broń. Były postawione warunki skuteczności i bezpieczeństwa. Akcje wykonywano na terenie dzielnicy niemieckiej. Wszystkie akcje były starannie zaplanowane. Ojciec często zlecał je młodym, zdolnym żołnierzom. Zorganizowano służbę medyczną. Oddział miał radę wychowawczą, żeby uchronić psychikę młodych żołnierzy, którzy często nie mieli nawet 18 lat. Zaplanowanie i wykonanie. Wykonanie akcji i odwrót miały być zgodne z planem – nie było miejsca na brawurę czy osobiste porachunki z Niemcami, groziło to śmiercią. Dowództwo widziało w patriotycznej młodzieży przyszłość Polski powojennej.
„Pług”, żył w cieniu w głębokiej konspiracji i wyłaniał się z niego na krótkie chwile. Wymagał wiele, ale nie mniej od siebie.
Tata był sportowcem, harcerzem, uwielbiał turystykę. Był szkolony przed wojną w artylerii, we Włodzimierzu Wołyńskim. Miał managerskie cechy charakteru. Kiedy uczyli się w Gnieźnie, to tata jako starszy brat dowodził rodzeństwem, pilnował wszystkich. W czasie kampanii wrześniowej, miał przydział do punktu zapasowego w Kielcach. Któregoś dnia dowódca baterii uciekł, ojciec przejął dowodzenia. Dotarli w pełnym rynsztunku na Węgry. On swoją robotę robił zawsze dobrze. Wymagał tego od innych, także od nas. Przy wielu akcjach w okupowanej Warszawie nadzorował je z bliska.
W końcu dosięgła go jednak kula snajpera w czasie Powstania Warszawskiego.
Był w raz z oddziałem kilka godzin na cmentarzu kalwińskim na Woli. Snajper strzelał nie wiadomo skąd. Kto się wychylił, to oberwał. Ojciec się wydostał do budynku i próbując zlokalizować źródło ognia nieprzyjaciela dostał od snajpera w rękę. Są tacy, którzy uważają, że postąpił nierozsądnie, ponieważ powinien to zrobić inny żołnierz, nie dowódca. Był to dopiero 6 dzień powstania, a oddział pozostał bez tak doświadczonego dowódcy.
Trzeba było czekać tyle lat, aby zarówno działalność podziemia, jak i powstańców warszawskich została nagrodzona.
Powstanie Warszawskie w końcu ma wymiar ogólnopolski, a nie lokalny. Takiej armii ochotniczej państwa podziemnego liczącej 400 tys. ludzi, armii państwa podziemnego ze strukturami politycznymi i administracyjnymi nie miał nikt inny, tylko Polacy. To był ewenement w Europie, o którym dopiero teraz w pełni się mówi.
Adam Borys to człowiek…
To człowiek, który Ojczyźnie poświęcił swoją działalność zawodową i wojenną. W Witkowie miał swoje gniazdo. Tu miało być bezpiecznie, chciał tutaj wychować dzieci. Różnie z tym było. On był typowym Wielkopolaninem. Nie był narwanym człowiekiem. Trzeźwo zawsze oceniał sytuację, ale ta trzeźwość była dla wielu porażająca. Mój ojciec jak się wkurzył to nawet w latach 60-tych wiceministrowi powiedział – „głupi jesteś”! Nie cierpiał narwanej głupoty, podszytej brakiem zrozumienia sytuacji, lenistwem. Nie cierpiał tandety intelektualnej. Żądał poziomu od wszystkich. Czasem lepiej mu się rozmawiało z rolnikiem, niż z jakimś urzędasem. Był bardzo racjonalnym człowiekiem.
Ciągle ma pan w pamięci ostatnie chwile swojego taty, naszego bohatera.
Był gorący, duszny, sierpniowy wieczór 1986 roku, gdy tata wybrał się na spacer do swojego ukochanego ogrodu. Dla sercowców pogoda ta była bardzo uciążliwa. Dla ojca okazała się zabójcza.
Adam Borys zmarł krótko przed północą, a jego ciało odnalazł w ogrodzie syn Hubert. Mszę św. pogrzebową odprawił ks. proboszcz Heliodor Jankiewicz. W pogrzebie uczestniczyli oprócz rodziny także koledzy kombatanci, pracownicy Instytutu i Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu. Zabrakło wojskowej asysty honorowej. Zabrakło kilku lat, żeby rząd Polski w Polsce, nie na emigracji, osobiście podziękował mu za jego życie, które poświęcił dla ojczyzny. Adam Borys pozostaje w naszej pamięci, a także w słowach słynnej bojowej pieśni oddziału „Pałacyk Michla”: „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią jej chłopcy od „Parasola”…”
Cześć Jego pamięci!
Fragment zaczerpnięty z monografii Piotra Stachiewicza „Parasol”, który charakteryzuje sylwetkę Adama Borysa, ps. „Pług”.
„Pług” zrobił na dowództwie Szarych Szeregów duże wrażenie. Stanisław Broniewski „Orsza”, naczelnik Szarych Szeregów, tak wspominał pierwsze z nim spotkanie: „Przedstawiono mi go, jako dopiero co zrzuconego skoczka z Londynu i do tego świeżo wyszkolonego w naszej dywersyjnej dziedzinie, ale i bez tego przedstawienia zwróciłby moją uwagę niezwykłym spokojem i opanowaniem. „Pług” mówił mało, wolno i dokładnie. Zwracał uwagę na formę wypowiedzi, zachowywał się w sposób dystyngowany i dbał szczególnie o wygląd zewnętrzny. Świadczyć o tym mógł starannie zawiązany krawat, świeże kanty na spodniach, nieskazitelnie czyste ubranie. Temu wyglądowi zewnętrznemu odpowiadała w pełni strona psychiczna „Pługa”. Wtedy na Placu Starynkiewicza, zachowywał się jak w naukowym instytucie badawczym. Mierzył krokami odległości, analizował, dyskutował, stwarzał warianty rozwiązań. Wyraźnie widać było, że my ludzie krajowi, jesteśmy gorętsi od niego. Tym chłodem, tą naukowością nam zaimponował. Tym więcej, że byliśmy spragnieni jak kania deszczu, wojskowego, myślącego elastycznie kategoriami naszych bardzo specyficznych warunków”…
Pitus