W czasach II wojny światowej w Łodzi przy ulicy Przemysłowej stworzono piekło – obóz koncentracyjny dla polskich dzieci. To właśnie tutaj bezradność i bezsilność mieszała się z dziecięcą paniką i strachem. Błażej Torański, współautor książki „Mały Oświęcim” opisał w niej tragiczne historie młodych Polaków, znajdując również informację o młodym słupczaninie, który podzielił losy wielu „młodych więźniów obozu”.
Mieć zaledwie kilka lat i teoretycznie całe życie przed sobą, a jednocześnie walczyć o przeżycie każdego dnia i nie być pewnym jutra – absurdalne połączenie, którego przyczyną była bezduszność niemieckich okupantów, a skutkiem – dla młodych więźniów – gasnące nadzieje na poprawę losu. W podręcznikach do historii zawsze pojawiają się wzmianki o Auschwitz – największym obozie zagłady na terenie Polski. Mało kto za to dziś wie cokolwiek o identycznym miejscu, choć ze względu na wiek więźniów, mogło ono wywoływać jeszcze większe poruszenie, niż obóz w Oświęcimiu…
I tutaj właśnie moje pytanie… o mieszkańca Słupcy? Jak to się stało, że natrafił Pan na wzmiankę o nim? Kim był? Ile miał lat?
B.T.: W losie Zygmunta Kaźmierczaka ze Słupcy jak w soczewce odbijają się doświadczenia więźniów łódzkiego obozu. „Słabo widzę, bo prawego oka nie mam. Oko wybił mi Stankiewicz batem” – zeznawał na początku lat 70. w procesie wachmanki Eugenii Pol. Od niej także oberwał bykowcem, kiedy miał nadzieję, że uda mu się zdobyć kromkę chleba. „Oskarżona była ostatnim gadem, wcale nie miała litości”. Zapamiętał, że od czasu do czasu chodziła w zielonym mundurze z faszystowską gapą i trupią czaszką. Widział też ciało wiszącego na płocie chłopca, którego zastrzelono podczas próby ucieczki. W czasie procesu miał 41 lat, był rolnikiem i malarzem w firmie budowlanej.
Wróćmy jednak do samej książki. Jak zrodziła się koncepcja jej napisania?
B.T.: Z pomysłem napisania książki o jedynym w Polsce niemieckim obozie koncentracyjnym dla dzieci zgłosił się do mnie wydawca, konkretnie redaktor Michał Nalewski z Wydawnictwa Prószyński. W pierwszej chwili poczułem się przerażony, a powody były dwa. Po pierwsze: niewiele o tym obozie wiedziałem, choć mieszkam w Łodzi od 36 lat. Nie mam problemów z autokrytyką i autoironią, więc przyznałbym się do tej niewiedzy ze wstydem, gdyby nie dwuletnia praca nad książką i przekonanie, że temat jest słabo znany Polakom. Nie osadził się w ich świadomości zbiorowej, jak inne obozy koncentracyjne. Po drugie: nie miałem pojęcia, jak udźwignąć ten ogrom cierpień i jak zmierzyć się z nim literacko.
To losy małych bohaterów II wojny światowej i może właśnie dzięki Państwu, wielu dowiedziało się o czymś takim jak obóz koncentracyjny dla dzieci. Kto tam trafiał?
B.T.: Zamiarem Niemców było, aby świat nigdy się o nim nie dowiedział, dlatego ukryto go za płotem łódzkiego Getta. Dla potrzeb obozu, który funkcjonował od grudnia 1942 do stycznia 1945 roku, wykrojono 5 hektarów. Pod pozorem resocjalizacji ściągano tam dzieci z Wielkopolski, Śląska, Mazowsza, Łodzi i okolic. Miały od sześciu do szesnastu lat, ale czasowo bywały i młodsze, nawet niemowlęta. Wedle dokumentów niemieckich był to Prewencyjny Obóz Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi, przeznaczony dla „polskich młodocianych przestępców”. Co to byli za przestępcy? Komu zagrażali? To były dzieci z dnia na dzień osierocone. Ich rodzice zginęli albo działali w ruchu oporu lub trafili do oflagów czy obozów koncentracyjnych.
Jak funkcjonował tamtejszy obóz. Różnił się czymś od innych?
B.T.: To było piekło. Obóz śmierci. Obóz koncentracyjny bez krematorium. Nad dziećmi znęcano się fizycznie i psychicznie. Bito je i głodzono. Ganiano do pracy od świtu do nocy. Jeden z wachmanów, Edward August, był stale pijany. Zacytuję fragment książki: „Bił zawsze i wszędzie. Z rozkoszą poddawał więźniów najwymyślniejszym torturom. Bił i kopał w najczulsze miejsca, wpychał do skrzyń z piaskiem, topił w beczułce z wodą, wieszał za nogi na łańcuchu i opuszczał głową w dół do kanału ze zużytymi smarami samochodowymi, scyzorykiem wycinał genitalia, bił w pięty, gasił na piersiach więźniów papierosy”.
Przelewając tą okrutną historię dzieci na kartki książki, znalazła się ta, która Panem wstrząsnęła?
B.T.: Siła dramatu tych wspomnień jest na miarę antyczną. Wszystkie są wstrząsające. Więzień Jan Woszczyk opowiadał, jak wachmani Genowefa Pohl i Edward August z kolejki dzieci oczekujących na posiłek wyciągnęli Józia: „Kazali mu klęczeć i wypić wiadro kawy. Po kilku litrach posikał ubranie. Wtedy August kazał dolać do kawy zupę z robakami, ugotowaną na zgniłej brukwi. Do tej zupy dodali fusy z solą. August zamieszał ją miotłą. Bayer i Pol poganiały go, aby szybciej jadł: „Essen, essen, schnell, schnell” (jeść, jeść, szybko, szybko). Popychali go, szydzili, jakby to było widowisko rozrywkowe. Widziałem, jak rozdęty brzuch Józia puchł w oczach. Kilka godzin później niesiono go na drewnianych tragach. Zmarł”. Janusz Prusinowski ocenia, że największymi sadystami w obozie byli August, Bayer i Pol. Urządzali sobie „zabawy” z więźniami. – Kazali nam biegać, skakać, wzajemnie szukać wszy. Bili kijami, pejczami i innymi przedmiotami – podkreśla. Podobnych historii było dużo więcej.
Rodzą się w Pana głowie myśli na temat kontynuacji książki?
B.T.: Pracuję teraz nad biografią Eugenii Pol. Czytając akta jej procesu mam wrażenie , jakbym prowadził z nią szczególny dialog. Jak Kazimierz Moczarski rozmawiał w celi z Jürgenem Stroopem, co zapisał w słynnych „Rozmowach z katem”. To dramatyczna, złożona postać.