Tutaj można by rzec, że przez lata była to stolarnia mistrza… mistrza Stanisława. W swoim życiu przerobił niezliczone ilości drewna, mierzone zapewne w tysiącach metrów sześciennych. Przodkowie, a przede wszystkim tata nauczyli go, że trzeba kochać to, co się robi, a wtedy praca nigdy nie męczy. Oto historia słynnego słupeckiego stolarza Stanisława Stankiewicza.
Jest ona niebywała, jak wiele tych naszych… rzemieślniczych, słupeckich. Kiedy jakiś czas temu przywoływałam historię stuletniej tradycji kowalstwa rodziny Króli, tutaj, dosłownie kilka domów dalej, w tym samym mniej więcej czasie, na ulicy Okopowej, a wcześniej na Placu Wolności rozwijała się rodzinna tradycja stolarstwa Stankiewiczów. Długa otóż ta tradycja, bowiem nasz bohater, choć nie ma na to dokładnych, pisemnych dowodów, prawdopodobnie jest ósmym z rodziny, który tą tradycję kultywuje. A z pewnością ona będzie trwać dalej, bowiem Bartosz – syn naszego rozmówcy również wybrał tą samą drogę, co jego przodkowie.
– Co w drewnie jest niebywałego? – pytamy na początku naszej rozmowy? Pan Stanisław z lekkim uśmiechem odparł, że dosłownie wszystko, począwszy od samego pozyskania drewna z drzewa, skończywszy na długotrwałym procesie suszenia, i dalszej obróbki.
Ale zacznijmy od samego początku. Tuż po wojnie, w latach 50-tych Hieronim Stankiewicz z Lądku do Słupcy przeprowadził się z rodziną na Plac Wolności. W miejscu obecnej drogerii Rossmann mieściła się piętrowa kamienica, w której co dnia tętniło życie. Z kuchni, otwierając tylko drzwi wchodziło się od razu do warsztatu. – Od dziecka czułem zapach świeżego drewna w domu, o drewnie mówiło się u nas zawsze i każdego dnia. Pamiętam, jak będąc dzieckiem z młodszymi siostrami Jadwigą i Zosią przez całe dnie bawiłem się w warsztacie ojca. Potem, kiedy byłem już starszym chłopakiem chcąc nie chcąc, patrzyłem, jak mój ojciec tworzy. Zawsze mi jednak powtarzał, żeby dobrze pracować, trzeba się uczyć. I ta myśl zawsze mi towarzyszyła. Po nim odziedziczyłem miłość do tego rzemiosła – mówi.
Zawód stolarza był na owe czasy bardzo dobry, drewna nie brakowało w lasach, a w sklepach mebli nie można było kupić. Robiło się więc stoły, krzesła, szafy, okna, drzwi, ale też kredensy. Któregoś razu Hieronim zdecydował się na budowę ołtarzy, ławek, konfesjonałów i klęczników. I to właśnie to stało się priorytetem rodzinnego interesu. Stolarstwo to był konkretny fach, z którego można było utrzymać nawet liczną rodzinę, jakie wtedy bywały, na całkiem niezłym poziomie.
Stanisław tutaj w Słupcy skończył podstawówkę, potem liceum. Marzył też o studiach. Pierwotnie na Politechnikę Poznańską nie otrzymał promocji. Wówczas zdecydował, że przez rok będzie pracować u ojca, a jednocześnie przygotowywać się do egzaminów na Wydział Technologii Drewna na obecnym Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu. Studia ukończył z wyróżnieniem, otrzymując w roku 1973 tytuł magistra. Warto też dodać, że swoim dyplomem został laureatem Młodych Mistrzów Techniki. Tuż po studiach zaczął pracę we Wrześni w Przedsiębiorstwie Pomocniczym Budownictwa Rolniczego Stokbet, pracując na stanowisku kierownika obróbki wstępnej.
4 lutego 1976 roku rodzinę spotkała tragedia. Nagle w wieku zaledwie 64 lat zmarł Hieronim. Jeszcze dzień przed śmiercią, jak wspomina syn montował mensy ołtarzowe w Kościele p.w. św. Wawrzyńca w Słupcy. Kilka dni po pogrzebie trzeba było podjąć decyzję, co dalej z warsztatem na ul. Sienkiewicza. Zdecydowano, że to właśnie Stanisław będzie kultywować dzieło ojca. Jednak zgodnie z przepisami, by prowadzić samodzielnie warsztat, trzeba było przepracować minimum 3 lata w gospodarce uprzemysłowionej ze względu na ukończone studia wyższe. – Ja przepracowane miałem zaledwie 2 lata i 4 miesiące, a warsztat z sześcioma pracownikami i trzema uczniami trzeba było prowadzić dalej. Przez te kilka miesięcy „szefem” warsztatu została moja mama. Potem przejąłem go ja. Rozumie pani, dlaczego zostałem stolarzem? Od małego, jak mówiłem wcześniej siedziałem w trocinach, w warsztacie ojca; jak byłem starszy, pracowałem z nim. Wie pani, co jest najpiękniejsze w tej pracy? Zapach. Jak się drewno struga unosi się wspaniały zapach. A potem to, co się stworzy. Chyba instynktownie czułem, że to, co robię, jest dobre. Zawodowo zacząłem robić w życiu to, co kochałem, a przy tym to był jedyny sposób, żeby się pracą nie zmęczyć, bo każdego dnia robiło się to z radością – powiedział kończąc tą część Stanisław.
Na kolejną zapraszamy w przyszłym wydaniu Kuriera.