Od 23 lat jest anestezjologiem. 22 lata przepracował w słupeckim szpitalu. Przez 10 lat zbierał kapsle od piwa. Jako dojrzały mężczyzna zdecydował się na naukę w jednej ze szkół muzycznych, aby spełnić dziecięce marzenie i poznać tajniki gry na perkusji. Gra do dziś, ale od trzech lat większość swojego wolnego czasu poświęca kolejnej pasji. Z Przemysławem Niezbeckim rozmawia Zbyszek Walczak.
Po kilku latach nauki gry na perkusji przyszedł czas na kolejną pasję. Czy to oznacza, że już pan nie gra?
Oczywiście, że gram, ale teraz raczej rekreacyjnie w domu. Zawsze chciałem nauczyć się grać na perkusji, ale naukę rozpocząłem dopiero po czterdziestce. Przez kilka lat chodziłem do jednej ze słupeckich szkół muzycznych i zgłębiałem tajniki gry na tym instrumencie. Przyszedł jednak moment w moim życiu, że czas nie pozwolił mi na kontynuację nauki. Ale perkusję mam w domu i w wolnych chwilach gram.
Wcześniej, o ile wiem biegał pan na długich dystansach. Też traktował pan to jak pasję?
O tak. Dowodem na to jest chociażby fakt ukończenia przeze mnie siedmiu maratonów i siedmiu półmaratonów. Startowałem w Wiedniu, dwukrotnie w Berlinie, w Paryżu i w biegach organizowanych na terenie kraju, w Poznaniu i Warszawie. Od trzech lat już nie biegam. Czuję, że już nie to zdrowie i nie ten wiek, żeby aż takie dystanse pokonywać. Owszem, jeszcze biegam, ale rzadziej, na krótszych dystansach i raczej dla zdrowia. Skoro organizm mi podpowiada: „Przemysławie, na razie daj sobie spokój”, to po prostu go słucham.
Wygląda na to, że bieganie na długich dystansach zamienił pan teraz na wielogodzinny układanie puzzli. Jak do tego doszło?
To był zupełny przypadek. Trzy lata temu, przeglądając Internet, wpadły mi w oko puzzle. Zobaczyłem obrazek, który mnie zachwycił. Postanowiłem je kupić i na Gwiazdkę już je miałem. Rozpakowałem je jeszcze w wigilię, ale na drugi dzień poszedłem na dyżur. W pewnej chwili zadzwoniła do mnie żona i powiedziała, że wyrzucając opakowania po prezentach, znalazła przy koszu na śmieci dwa elementy puzzli.
Tak więc nie nacieszył się pan nimi za bardzo w pierwszych dniach?
Nie za bardzo, bo te puzzle składają się z 9 tysięcy elementów. Były w wielkim kartonie, w którym znajdowały się dwa worki, a w każdym z nich po 4,5 tys. puzzli. W pierwszym odruchu otworzyłem oba i wymieszałem ich zawartość. Prawdopodobnie dwa elementy przykleiły się do naelektryzowanych worków, które wyrzuciłem. Pomyślałem wtedy, co będzie kiedy zacznę je układać i okaże się, że nie ma jednego albo dwóch? Dlatego po świętach zamówiłem taki sam zestaw i trzymałem go w rezerwie, gdyby okazało się, że w pierwszym brakuje jakiegoś elementu. To była dobra decyzja, bo faktycznie okazało się, że jednego z nich brakowało.
Na pana profilu facebook’owym dowiedziałem się, że układał je pan przez trzy lata. To sporo czasu jak na puzzle?
Znajomi też się dziwili i pytali: „Jak to? Przez trzy lata siedziałeś i układałeś puzzle?”. Wyglądało to tak, że po powrocie z dyżuru podchodziłem do nich na pół godziny, znalazłem jednego i odchodziłem. Jak miałem wolne, to zabierałem się do dzieła. Bywało też tak, że miałem tydzień przerwy, no i tak trzy lata zleciały.
Co sprawiło najwięcej problemów?
Już na samym starcie utrudniłem sobie pracę. Nigdy bym się nie spodziewał, że do puzzli będzie jakakolwiek krótka instrukcja. Kiedy wymieszałem zawartość obu worków, przez przypadek wpadła mi w ręce. Przeczytałem, że w worku A jest lewa strona, a w worku B prawa strona (śmiech). Tak więc zamiast zacząć od układania czterech i pół tysiąca elementów utrudniłem sobie zadanie mieszając 9 tysięcy ze sobą.
Te puzzle nie są zwykłymi, które można ułożyć na stole czy też podłodze. Takie właśnie najczęściej spotykamy w sklepach. Pańskie znajdują się na ścianie.
Rozmiary obrazka są sporo większe: 1,6 na 2,3 metra. Początkowo układałem je na podłodze. Rozpocząłem od znaków zodiaku, później skupiłem się na środku. Wymiary brzegów zaznaczyłem na ścianie, przykleiłem to, co miałem już ułożone i doklejałem po kolei każdy jeden element. Najwięcej czasu zajęło mi ułożenie obrzeży w różnych odcieniach. Niuanse kolorystyczne są tak niewielkie, że wręcz niedostrzegalne przy sztucznym świetle. Mogłem je układać jedynie przy dziennym. To zajęło mi chyba rok, ale obecnie jestem zafascynowany puzzlami. Kupiłem już następne. Mają po 13 200 elementów. Jeden z nich to „Stworzenie Adama”, a drugi „Włoskie Dolomity” o wymiarach 1,90 na 4 metry. One również trafią na ścianę w moim domu.
Przez 10 lat kolekcjonował pan kapsle od butelek po piwie. Co jest w nich takiego szczególnego?
Każdy z nich był inny. To była piąta kolekcja w Europie. Swego czasu byłem dość znaną osobą wśród kolekcjonerów wszelkich piwnych gadżetów. Jeździłem na giełdy birofilistyczne. Największa z nich jest organizowana raz do roku w Żywcu, gdzie zbiera się cała europejska śmietanka birofilów. Utrzymywałem wówczas kontakty z kolekcjonerami z całego świata. Część kapsli znajdujących się na rynku jest niemożliwa do kupienia, nawet za bardzo duże pieniądze. Można je jedynie nabyć na zasadzie wymiany. Wszystkie browary na świecie, produkujące piwo wypuszczają serie kapsli z wszystkich imprez, takich jak na przykład Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Pojawiają się z flagami drużyn czy krajobrazami z danego kraju. Są to krótkie, okolicznościowe serie. Żeby uzbierać całość, trzeba kupić określoną ilość piw. Właśnie te krótkie serie z całego świata są w największym zainteresowaniu birofilów.
Co stało się z tą nietuzinkową kolekcją?
Sprzedałem je, bo w pewnym momencie miałem znaczną część kapsli. Tych, których nie miałem, po prostu nie mogłem już zdobyć. Pojawił się pewien rodzaj pustki, gdzie w zasadzie nie miałem już co zbierać. Chęć zdobycia kolejnych, brakujących przypominała swoisty wyścig szczurów. Wolałem zachować zdrowy rozsądek i skończyć ze zbieraniem. Mogłem zatrzymać całą kolekcję, ale pojawił się też problem miejsca, bo 20 tys. kapsli to bardzo pokaźna ilość, więc sprzedałem. To była dobra inwestycja. Wyjechały w kilka różnych miejsc. Część trafiła do Moskwy, część do Niemiec i Kanady. Część z nich została też w Polsce.
Jest jeszcze coś, o co powinienem zapytać, a mianowicie kolekcjonuje pan płyty.
To prawda. Sam o sobie mówię, że jestem „zwariowanym” audiofilem i od wielu lat kolekcjonerem płyt. Wcześniej CD, a obecnie też płyt winylowych. Znajomi zawsze się śmieją, że u Przemysława również kabelki grają. Ja z tego się nie śmieję, bo przekonałem się na własne uszy, że tak jest. Nie mówiąc już o kondycjonerach prądu (śmiech). Nie będę rozgadywał się o sprzęcie jaki u mnie gra, bo mógłbym gadać dwie godziny. Powiem tylko, że grają u mnie znakomite głośniki duńskiej firmy Dynaudio – to majstersztyk myśli audiofilskiej. Co do płyt, to posiadam obecnie ponad 3 tys. CD i ponad tysiąc winyli. Wiele z nich to wybitnie audiofilskie wydania. Część z nich pochodzi z Japonii, której nikt nie prześcignie w jakości wydawnictw.