Kazimiera Karpińska trzy razy wyjeżdżała ze Słupcy – do Francji, Niemiec i Stanów Zjednoczonych, ale zawsze do rodzinnego miasta wracała. Kilka dni po swoich setnych urodzinach o swoim barwnym życiu opowiedziała Michałowi Majewskiemu.
Jak wspomina Pani dzieciństwo?
Urodziłam się w Słupcy, w domu przy ul. Browarnej, 28 lutego 1923 r. Ale kiedy miałam pół roku razem z rodzicami wyjechaliśmy do Francji, gdzie tata dostał pracę jako górnik. Tam chodziłam do przedszkola i tam przyjęłam pierwszą komunię św. Do Słupcy – razem z mama i młodszym bratem – wróciliśmy w kwietniu 1936 r., kiedy miałam 13 lat. Tata jeszcze został we Francji. Dobrze tam zarabiał i przesyłam nam pieniądze, żebyśmy z bratem mogli się uczyć. Po powrocie do Słupcy poszłam do 6 klasy. Mówić po polsku umiałam, bo we Francji w domu mówiliśmy przecież po polsku, ale miałam problem z pisownią i gramatyką. Dlatego pierwsze miesiące chodziłam do szkoły jako wolny słuchacz. Pod koniec roku szkolnego pan Sypniewski – kierownik szkoły dał mi do przetłumaczenia tekst z języka francuskiego na polski. Pomyślnie zdałam ten test i po wakacjach mogłam już normalnie pójść do szóstej klasy. Rok później poszłam do słupeckiego liceum. Chodziłam tam jednak tylko rok. Za namową wujka z Warszawy, rodzice posłali mnie do otwierającego się właśnie w Słupcy prywatnego koedukacyjnego gimnazjum kupieckiego. Szkoła ta mieściła się w budynku przy obecnym Placu Szkolny, w którym później działała tzw. Piątka. Ale i tam za długo się nie uczyłam, bo po roku wybuchła wojna.
Malutka Kazia razem z rodzicami. Zdjęcie wykonano we Francji, gdzie rodzina spędziła kilkanaście lat.
Przez rok pani Kazimiera chodziła do słupeckiego LO. Później była uczennicą prywatnego koedukacyjnego gimnazjum kupieckiego. Dalszą edukację przerwała wojna.
Podczas wojny kolejny raz musiała Pani opuścić Polskę…
Mieliśmy niewielki dom przy ówczesnej ul. Krzywej (obecnie Powstańców Wielkopolskich). W 1944 r. zostaliśmy wysiedleni i wywieziono nas do Niemiec. Brata zabrali na roboty do Berlina, a ja, mama i jej ojciec przez dwa tygodnie jeździliśmy od obozu do obozu. W końcu trafiliśmy do bauera. Mieliśmy szczęście, bo byli to dobrzy ludzie. Prawdziwi katolicy, szanowali nas.
Po wojnie wróciliście do Słupcy…
Tak, do naszego domy przy ul. Krzywej. Dom stał, ale Niemcy całkowicie go ogołocili. Było trzeba od nowa się urządzać. W 1947 r. wyszłam za mąż i z mężem Telesforem zamieszkaliśmy w rodzinnym domu. Mąż był sanitariuszem, ja zaczęłam pracę w Wojewódzkiej Spółdzielni Spożywczej. Moimi szefami byli wówczas Czesław Ruciński i Bolesław Rzeszewski. Przez kilka lat przeprowadzałam inwentury w sklepach należących do WSS. Później zostałam zatrudniona jako bufetowa w restauracji Pod Kogutem, która mieściła się przy rynku, w budynku, w którym obecnie działa KRUS.
Nasza bohaterka w wieku 18 lat.
Jak wspomina Pani tę pracę?
Bardzo dobrze wspominam ten czas, choć pracy było mnóstwo. To była jedyna restauracja w Słupcy, cały czas był ruch. W piątek, świątek i niedzielę. Często zdarzało się, że w wigilię dopiero o godz. 19 kończyłam pracę. Kiedy w Poznaniu odbywały się targi, mieliśmy gości z całej Polski, którzy przejeżdżali przez Słupcę. Najczęściej jednak bywali u nas miejscowi. Po kilku głębszych ludzie różnie się zachowywali. Niektórzy lewo stojąc na nogach upierali się, że chcą jeszcze setkę. Zawsze im to odradzałam, ale jak się uparli, nie mogłam odmówić. Ale byli też tacy, którzy zrozumieli, grzeczni wyszli, a następnego dnia przyszli podziękować. W latach 70. WSS wybudowała nową restaurację – Lotos. Cała załoga z Koguta przeniosła się do Lotosu, który na owe czasy był bardzo nowoczesnym obiektem. Tam pracowałam do emerytury, na którą przeszłam na początku lat 80.
Pani Kazimiera (druga z prawej) przez około 20 lat pracowała jako bufetowa w słupeckich restauracjach. Na zdjęciu w Lotosie, razem z koleżankami i kolegą z pracy.
Wiem, że na emeryturze pracy Pani też nie brakowało…
Trzeba było zająć się trójką wnuków. Synowa poszła do pracy, a ja zajęłam wnukami i domem. Byłam już wtedy wdową, mąż zmarł w 1977 r. Po kilku latach zdecydowałam się wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Tak się złożyło, że u polskiej rodziny w USA, w stanie Connecticut pracowała moja kuzynka. Kiedy postanowiła zmienić pracę i wyjechać do Nowego Jorku ściągnęła mnie na swoje miejsce. Zajmowałam się tam domem i opiekowałam dziećmi. Jak tam pojechałam było dwóch chłopców, podczas mojego pobytu urodziła się jeszcze dziewczynka. Trzy lata spędzone w USA to był bardzo dobry czas, moi pracodawcy okazali się świetnymi ludźmi. Beze mnie nigdzie się nie ruszali, a jeszcze pytali, czy mam ochotę jechać tu czy tam. Chcieli, żebym dłużej u nich została, ale kończyła mi się wiza i ważność paszportu. Musiałam wracać do domu.
Pani Kazimiera podczas pobytu w USA.
Ale nie oznaczało to końca Pani podróży?
Całe życie uwielbiałam podróżować i na emeryturze to się nie zmieniło. Dwa razy pojechałam na zagraniczne pielgrzymki – do Rzymu i do Lourdes we Francji – tu miałam okazję przypomnieć sobie język francuski, który poznałam w dzieciństwie. Polskę na rozmaitych wycieczkach zjeździłam wzdłuż i wszerz.
Jest Pani w świetnej formie, zdrowie Pani dopisuje. Zawsze tak było?
Dzięki Bogu na zdrowie nie mogę narzekać. Tylko raz, 11 lat temu miałam poważniejsze problemy – przeszłam zawał serca. Poza tym choroby szczęśliwie mnie omijają. Każdego dnia dziękuję za to Bogu.
Pani Kazimiera z mężem Telesforem (zmarł w 1977 r.) wychowała dwoje dzieci: Janinę i Ignacego. Doczekała 3 wnucząt: (Tomasz – tragicznie zginął w 2012 r., Rafał i Jolanta), 8 prawnucząt (Daria, Damian, Kacper, Patryk, Natalia, Wiktoria, Oliwia, Julia) i 2 praprawnucząt (Nadia i Nikodem).
Życz kolejnych 100 lat a co