Koniec października jest zwykle deszczowy i ogólnie pogoda jest dość ponura w Zagórowie o tej porze roku. Przynajmniej takie było moje osobiste domniemanie, choć mogło być całkowicie nietrafne, jako że to był mój pierwszy w życiu październik spędzony tutaj – mówi Bogdan Michalski z Kanady, przebywający obecnie w rodzinnym Zagórowie.
Ponieważ do tego jeszcze zbliżało się Święto Zmarłych, więc swoją następną podróż zaplanowałem nie gdzie indziej, tylko w odwiedziny do moich dwóch prababek, Marianny i Marianny (tak, to nie pomyłka) Michalskich, spoczywających w skromnym grobie na zagórowskim cmentarzu. Tego jednak dnia, o dziwo, wyszło piękne słońce, więc jednak okazja do sesji zdjęciowej. Szybki telefon do znajomej fotografki z Zagórowa, z którą pracuję od dawna, i wchodzimy na cmentarz razem, obładowani sprzętem fotograficznym. Zaparkowaliśmy samochody przed tylną bramą, bo parking przed cmentarzem dość był zapchany, co było nawet korzystne, bo trzeba było pokonać cały cmentarz, żeby dojść do moich prababek, a więc okazja do zwiedzania.
I wtedy zauważyłem grupę bardzo starych grobów, częściowo poniszczonych, poprzewracanych, z zatartymi biegiem czasu, niejednokrotnie nieczytelnymi już napisami. Ta część cmentarza wyglądała zupełnie inaczej, niż pozostała, z błyszczącymi nagrobkami z ostatnich lat. To są groby ewangelików lub wyznawców wiary zgromadzonych wokół Kościoła Ewangelicko – Augsburskiego, powstałego w XVI wieku w oparciu o reformacje Marcina Lutra. Przyznam, że niewiele na ten temat wiedziałem, i choć sprawami jakiejkolwiek religii niezbyt się zajmuję, jednak te groby jako część bogatej historii tego regionu, bardzo mnie zaintrygowały. Podczas tej krótkiej wycieczki powstały piękne, choć smutne bardzo zdjęcia. Bo może dla jednych to tylko stare kamienie, niewiele warte, z których już i tak nie wynika, kto był tam pochowany, ale dla mnie, każda rzecz, która kiedyś miała jakieś znaczenie dla kogoś, jest bardzo cenna. Bo można z niej dowiedzieć się nie tylko o historii tej ziemi, ale przede wszystkim dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy kiedyś tu żyli i są tu pochowani, a o których nikt już nie pamięta. Tak wtedy mi się wydawało, jednak myliłem się bardzo…
Kilka dni później, zupełnie tego się nie spodziewając, wpada do mnie Jarek Buziak, zagórowski regionalista, wpycha mnie w auto i jedziemy gdzieś, po drodze wyjawił, że do Grodźca. Hmm, a gdzie ten Grodziec, nigdy nie słyszałem o takiej metropolii. Ale nic, uprzedzony, że będzie brudno, mam na sobie jakieś ciuchy robocze i rękawice a na głowie czapkę z moim kanadyjskim liściem na froncie. Wysiadamy, z bagażnika Jarek wyciąga jakieś łopaty i siekiery i pcha się przez gęste zarośla w kierunku mi nieznanym. No nic, chyba wie lepiej, więc pcham się za nim. I nagle widzę, że faktycznie wiedział gdzie idzie. Wyłaniają się potężne, czerwone mury jakiegoś starego kościoła, w sumie niedaleko drogi, ale tak pokrytego gęstymi drzewami i różnymi krzakami, że zupełnie niewidocznego nawet z niewielkiej odległości. Kościół ewangelicko-augsburski, budowany przez 20 lat pomiędzy 1846 a 1866, powoli popadający w ruinę po II wojnie światowej, doszczętnie spalony w 2000 roku. To tu idziemy, a plan jest prosty. Użyć dużo siły naszych rąk, żeby choć trochę oczyścić te ruiny z zarośli i rosnących już nawet w środku zawalonej budowli sporych drzew. Nie jesteśmy sami. Czeka na nas mała grupka takich samych nawiedzonych wariatów w osobach Urszuli Karolczak, Przemka Wisialskiego i Damiana Kruczkowskiego, od lat działających w Stowarzyszeniu FRYDHOF, które właśnie opiekuje się i chroni od zapomnienia stare kościoły i cmentarze ewangelickie w rejonie Konina, Koła i Słupcy. Nikt w tej grupie nie ma żadnych specjalnych zadań, nikt nie robi detalowych planów ani harmonogramów. To jest najczystsza w swojej postaci spontaniczność, improwizacja i pasja, która ich łączy od dawna. W życiu prywatnym mają różne zawody, pracują w bibliotece, domu opieki, urzędzie. Ale regularnie co dwa tygodnie, idą w te krzaki i zarośla w różnych małych wsiach i miasteczkach, gdzie jeszcze odnaleźć można jakieś dawno zapomniane pozostałości po dużych kiedyś kongregacjach luterańskich. Czemu to robią? Nie dostałem w sumie jednoznacznej, jakiejś bardzo naukowej i poważnej odpowiedzi. Popatrzyli na siebie z uśmiechem, i poszli dalej do roboty…
I ja zakasałem rękawy, a ponieważ mam sporo doświadczeń z prac leśnych w moim kanadyjskim rancho, moja dobrowolnie zadeklarowana praca to „siekierezada”, czyli praca na wyrębie. Dostałem znakomitą piłę spalinową, którą Przemek z wielką dumą w przeddzień zakupił gdzieś w markecie, a dumny był bo była tania. Ja, przyzwyczajony do obsługiwania dużych pił profesjonalnych, zaatakowałem rosnące wewnątrz budynku drzewa z takim samym zaangażowaniem jak u siebie, czyli full speed, non stop, full power. No i jasne, po trzecim drzewie z piły poszedł jakiś dym, coś tam w środku zgrzytnęło, i zrobiła się cisza. Po krótkiej chwili magicznych gestów i próbie użycia jakichś podręcznych narzędzi, piła oficjalnie zamilkła na wieki, tak jak już dawno zrobiły dzwony w tym kościele. Ale nic, to tylko piła. Pozostały ręce i siekiery i po jakimś czasie następny kawałek tych starych ruin kościelnych został oczyszczony. Następny etap to cmentarz ewangelicki w tej samej miejscowości, gdzie tym razem skupiliśmy się na dawno zapomnianych grobach. Połamane pomniki, zapadnięte grobowce, kamienne fragmenty krzyży to typowy widok w takich miejscach. A tutaj już pracy było wykonanej dużo w poprzednich latach, drzewa i zarośla zostały usunięte za pomocą mięśni i determinacji tej grupy entuzjastów.
Na koniec ognisko, kiełbaski pieczone na patykach i okazja do rozmowy o minionym dniu i planach na przyszłość. Ten moment był niezwykły. Bo jesteśmy tam, wśród ciszy i majestatu dawnych grobowców, zdawałoby się, że naruszamy ten spokój swoimi rozmowami i śmiechami. Ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że przyszliśmy w oczekiwane odwiedziny. Przyszliśmy z opieką i dobrym słowem dla tych dusz dawno już odeszłych. I jestem pewien, że tak jak my cieszyliśmy się z tego dobrze spędzonego czasu, one tez miały chwilę radości. Bo po 100 latach ktoś do nich zapukał. Łopata i grabie w naszych rękach były ramionami, które ich objęły. I będą obejmować dalej, na tym i innych cmentarzach ewangelickich na tym kawałku doliny Warty.
Wracając późnym popołudniem, myślałem o tym co się w ten dzień wydarzyło w Grodźcu. Bo można byłoby powiedzieć, że niewiele. Parę wyciętych drzew i krzaków, kilka wyprostowanych nagrobków. Niewiele. Ale jednak aż tyle. Bo co się wydarzyło, to rozumienie i troska o odległą historię tej ziemi. I to, że nikt z nas robić tego nie musiał. A przecież to wszystko jest takie proste – jeśli nikt nie będzie dbał o pozostałości naszych przodków, to kto będzie dbał kiedyś o nasze…