Poszła za głosem serca i pasję przemieniła w zawód. Jak mówi, krawiectwo zawsze było obok niej, a umiłowanie do tego rodzaju piękna odziedziczyła po cioci. – Zawsze to kochałam i kocham nadal – mówi Marzena Kot, właścicielka Usługowego Zakładu Krawieckiego przy ulicy Kilińskiego 20 w Słupcy.
– Odkąd pamiętam, moda, szycie, krawiectwo zawsze mnie inspirowało. Ja się z tym po prostu urodziłam – zaczyna naszą rozmowę z uśmiechem Marzena.
Zawsze była wrażliwa na piękno, dopełniała kolory szyjąc. Próbowała swoich sił już jako 5-latka wycinając rozmaite „fatałaszki” dla lalek. Oczywiście materiały w tamtych czasach będące na wagę złota wyciągała po kryjomu z szafy swojej mamy. – Nie raz był o to hałas w domu. Jakieś 4 dekady temu trudno było pozyskać jakikolwiek materiał i jeszcze szyć z niego dla lalek. Kiedy miałam 14 lat uszyłam swoje pierwsze spodnie, które z dumą założyłam do szkoły. Oczywiście, teraz z perspektywy czasu wiem, że uszycie ich pozostawiało wiele do życzenia, ale naprawdę założyłam je z dumą – wspomina.
Kiedy ukończyła szkołę podstawową wiedziała już jaką przyszłość i z czym związaną chce po mału kreować. Z powodzeniem ukończyła Technikum Odzieżowe w Gnieźnie. Swoją pierwszą pracę zaczęła w zakładzie, którym „szyto taśmowo”. Tam właśnie nauczyła się dobrego szlifu krawieckiego. – Tam jednak nie czułam się do końca usatysfakcjonowana zawodowo. Wiem, że zdobyłam spore doświadczenie, ale chciałam spróbować czegoś nowego. Traf padł wówczas na zakład w Miłosławiu, gdzie szyto mundury wojskowe, policyjne i kolejowe. To była dla mnie niesłychanie fajna praktyka. W tamtych właśnie czasach wyszłam za mąż i po urodzeniu córki miałam w szyciu dwuletnią przerwę, a po niej próbowałam sił w zakładzie krawieckim we Wrześni. Pracując tam wiedziałam już, że dojrzałam do decyzji o otwarciu swojego interesu czy też maleńkiego biznesu. Chciałam pracować sama i dla siebie. Pomysł padł na Środę Wielkopolską lub Słupcę. Któregoś dnia z mężem zdecydowaliśmy się przyjechać do Słupcy. I jadąc słupeckimi ulicami, wskazałam palcem właśnie to miejsce – mówi Marzena.
Swój kilkunastometrowy zakład na ulicy Kilińskiego prowadzi już ponad 11 lat. Któż tu nie zna niskiej, filigranowej, zawsze uśmiechniętej pani Marzeny. – Wiem po prostu, że to moje miejsce na ziemi. Tu pracuję i tu odpoczywam. Wiem też, że to moja pasja. To praca, która wymaga dużo cierpliwości i zarazem umiejętności manualnych, odpowiedniego podejścia do klienta, zrozumienia tego, co chce przerobić, poprawić czy naszyć. Zawsze ich słucham dokładnie. Śmieję się z tego, że najtrudniejsze rzeczy są dla mnie najprostsze. A tych najprostszych…jak na przykład szycie firan unikam. Lubię doradzać, przerabiać, wszywać, wypruwać i potem znowu naszywać i tak w koło Macieju. Staram się głównie zajmować się przeróbkami, a nie szyciem od podstaw, bo uważam, że to nie jest ani opłacalne dla mnie, ani dla klientki czy klienta. Bardzo dużo szyłam dla siebie i uważam, że to też było fajne dopełnienie mojego zawodu, tego, że coś tworzyłam tylko i wyłącznie dla siebie. Teraz dostępność odzieży jest o wiele łatwiejsza, więc je po prostu przerabiam. Czy mam marzenie? Myślę, że już się spełniło. Zawsze marzyłam o tym, by mieć swój zakład z profesjonalnym sprzętem i czuć się spełniona zawodowo. Proszę trzymać za mnie kciuki, by trwało to dalej – powiedziała kończąc.