– Jeden dzień zarezerwowałam sobie na wycieczkę w Góry Błękitne, Blue Mountains to park narodowy, oddalony o około 100 kilometrów od centrum Sydney. Pokonałam ten dystans korzystając z pociągu komunikacji miejskiej – tymi słowami kolejną część kurierowych podróży zaczyna Patrycja Jóźwiak ze Słupcy.
– Po drodze odwiedziłam wioskę olimpijską z 2000 roku, którą zaprojektował m.in. polski inżynier, architekt Edmund Obiała. Nazwa Parku Blue Mountains pochodzi od porastających je drzew eukaliptusa. Zawarte w liściach olejki eteryczne unoszą się w powietrzu, w wyniku parowania, tworząc lekko niebieskawą mgiełkę. Park Narodowy Gór Błękitnych to kolejny obszar Australii znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. W górach czekało na mnie wiele atrakcji z odrobiną adrenaliny, zjechałam z najbardziej stromych torów świata, ze specjalnie przystosowanym pod nie wagonem. Kupiłam bilet na Scenic Skyway- pierwsza australijska kolejka linowa, przejazd oferował niezapomniane widoki, które obserwowałam przez przeszkloną podłogę. A słynną potrójną formację skalną Trzy Siostry podziwiałam z platformy widokowej Echo Point. Nazwa skał pochodzi od legendy o trzech siostrach, które zakochały się w trzech braciach z wrogiego plemienia. Małżeństwo zakochanych nie było możliwe, bracia postanowili porwać trzy kobiety. Wybuchł konflikt, starszyzna plemienna postanowiła uchronić kobiety poprzez zamienienie ich w kamienie – wspomina słupczanka.
W planie podróży Patrycja miała także centralną część Australii i zarezerwowany lot z Sydney do Ayers Rock, aby zobaczyć jeden z symboli Australii Uluru, słynną, czerwoną skałę, która w najwyższym punkcie osiąga wysokość 348 m, a jego obwód ma ponad 8 km. Święte miejsce dla Aborygenów, które przyciąga tłumy turystów z całego świata.
– Ze względu na odwołany lot, musiałam zmienić plany. W Sydney zostałam 3 dni dłużej, niż planowałam. Jako, że jestem miłośnikiem szumu fal, słońca i niebieskiego nieba, postanowiłam wykorzystać te dni na plażowanie. Jeden dzień spędziłam na Bondi Beach, w języku Aborygenów boondi oznacza „hałas wywołany uderzeniem fal”. Pewnie dlatego plaża słynie z idealnych fal dla surferów i jest ulubionym miejscem mieszkańców, którzy wolny czas uwielbiają spędzać na wzburzonych falach. Na Bondi wypróbowałam swojej pierwszej życiowej lekcji surfingu, nie ukrywam, że więcej czasu spędziłam pod wodą niż na desce, i z surfingiem się nie polubiliśmy, mimo to, byłam bogatsza o kolejne doświadczenie i nie żałuję – dodaje.
Kolejnego dnia z portu Circular Quay popłynęła na Manly Beach. Już sama podróż na plażę była wielką atrakcją. Z pokładu promu podziwiała budynek opery oraz przepłynęła pod imponującym mostem Harbour Bridge, trasa trwała około 30 min, wystarczyło, by pozachwycać się widokami i zrobić fotografie z innej perspektywy. Droga z promu na plażę Manly prowadziła przez deptak z malowniczymi budynkami, restauracjami i sklepami z pamiątkami. Na Manly podobnie jak na Bondi sporo było miłośników sportów wodnych i turystów. Patrycja przeszła się trasą spacerową Marine Parade do naturalnego basenu między skałami, gdzie woda była wyjątkowo ciepła. Większość czasu spędziła leżąc na ciepłym, pudrowym, złotym piasku, planując kolejną podróż.