
Po ukończeniu szkoły pracował w jednej ze słupeckich firm. Gdy miał 26 lat postanowił całkowicie zmienić swoje życie i zostać franciszkaninem. Ojciec Karol Rzeźnicki opowiedział nam o dzieciństwie spędzonym w Strzałkowie, poszukiwaniu życiowej drogi i obecnej posłudze w Bułgarii.
Sąsiedzi ze Strzałkowa pewnie do dziś pamiętają małego Karola, który o szóstej rano śpiewał im Alleluja…
Jako dziecko bardzo lubiłem chodzić do kościoła, nie wyobrażałem sobie niedzieli bez Mszy świętej. Zawsze chodziłem na nią z moim nieżyjącym już dziadkiem Zygmuntem. Po powrocie, zafascynowany liturgią, „odprawiałem” własne msze – z ubrań zrobiłem szaty liturgiczne, a stara książka służyła za mszał. Latem rano wychodziłem na zewnątrz i śpiewałem Alleluja. Moi najbliżsi sąsiedzi z ówczesnej ul. 22 lipca, faktycznie mogą to pamiętać. Ja z kolei pamiętam, że wśród rodziny i sąsiadów miałem ksywkę „proboszcz”. Nie była ona przypadkowa.
Fascynacja Kościołem z czasem jednak minęła…
Po ukończeniu gimnazjum w Strzałkowie jak wielu moich rówieśników poszedłem do Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych im. Wincentego Witosa w Strzałkowie, czyli popularnego Rolnika. Uczyłem się w liceum ogólnokształcącym, w klasie z rozszerzoną biologią i wychowaniem fizycznym. Sport niespecjalnie był mi po drodze, ale biologia bardzo. Szczególnie interesowałem się wymarłymi organizmami. Miałem nawet konkretny plan, by studiować paleobiologię. To był czas, kiedy życie religijne zeszło na bardzo odległy drugi plan. Wiele rzeczy w Kościele przestało mi się podobać, przeżywałem okres buntu. Przejawiał się on tak, że na kilka lat przestałem chodzić do kościoła, choć wiary nigdy nie straciłem.
Po maturze poszedł Ojciec do pracy…
Tak, po maturze zacząłem pracę w jednej ze słupeckich firm. Poszedłem też na studia zaoczne, ale głównie dlatego, żeby uniknąć służby wojskowej. Dokładnie nie pamiętam jaki kierunek studiowałem, kojarzę tylko, że było to związane z ekonomią. To było zupełnie nie dla mnie i szybko je rzuciłem. Później zacząłem studiować pracę socjalną na PWSZ w Koninie. To już było dużo ciekawsze, ale i tych studiów też nie ukończyłem.
Kiedy zaczął Ojciec myśleć o wstąpieniu do zakonu?
Od czasów gimnazjalnych każdego roku, nawet kiedy nie chodziłem do kościoła, jeździłem na Lednicę. Podczas jednego ze spotkań na lednickich polach przeżyłem ogromną przemianę. Poczułem, że chcę poświęcić życie Bogu. Znowu zacząłem chodzić na Msze święte. Na początku tylko w niedziele, później w kościele byłem praktycznie codziennie. Takim sprawdzianem, czy chcę iść tą drogą była decyzja o rozpoczęciu trzeciego kierunku studiów w moim życiu – katechetyki, w konińskiej filii Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. Poszedłem tam jako osoba świecka, ale z cichym zamysłem, by wstąpić do zakonu.
Kiedy Ojciec był pewien, że chce poświęcić życie Bogu?
Dokładnie pamiętam ten dzień. To było krótko po moich 26. urodzinach, na początku kwietnia 2014 r. Czułem, że chcę wstąpić do zakonu i zdałem sobie sprawę, że jak teraz tego nie zrobię, będę całe życie żałował. Uważam, że nie ma nic gorszego w życiu niż uczucie niespełnienia. Wtedy ostatecznie zdecydowałem. W lipcu złożyłem dokumenty, a pod koniec września wstąpiłem do zakonu franciszkanów konwentualnych (OFM Conv).
Dlaczego akurat franciszkanie?
Zdając ustną maturę z języka polskiego przygotowałem prezentację na temat franciszkanizmu w poezji. Pisząc o franciszkanizmie, zapoznałem się z życiorysem św. Franciszka z Asyżu oraz z historią założonego przez niego zakonu. Przeglądałem ich strony internetowe. Od razu urzekł mnie fason i kolor ich habitu. Kiedy po latach decydowałem się na wstąpienie do zakonu oczywiście dokładnie zgłębiłem ideę franciszkańskiego życia, w myśl zasady Pax et Bonum (Pokój i Dobro). Uznałem, że chcę podążać tą drogą.
Po przekroczeniu zakonnych murów życie mocno się zmienia?
Całkowicie. Dla mnie było to szczególnie trudne, bo przez kilka lat już pracowałem, zarabiałem na swoje utrzymanie. Kiedy rozpocząłem postulat w Gnieźnie zacząłem uczyć się reguł zakonnego życia. Nie mogłem mieć telefonu, pieniędzy, tak naprawdę byłem w pewien sposób odizolowany od zewnętrznego świata. Bliscy mogli mnie odwiedzać, ale musieli za każdym razem zapowiedzieć wizytę. W ciągu roku w domu byłem tylko na święta Bożego Narodzenia i w okolicy Wielkanocy. Latem miałem praktyki. Najpierw w szpitalu Dziekanka, gdzie pomagałem chorym na schizofrenię. To było bardzo trudne, ale też wyjątkowo wartościowe przeżycie. Uczy pokory i szacunku do człowieka potrzebującego pomocy. Polecam każdemu odbyć taki wolontariat. Poźniej na miesiąc pojechałem do klasztoru w Niepokalanowie.
Po postulacie naszedł czas nowicjatu.
Trwał rok i spędziłem go w Smardzewicach koło Tomaszowa Mazowieckiego. To czas totalnego odizolowania. Nie można ani razu wyjechać do domu, a bliscy mogą odwiedzić tylko dwa razy w ciągu całego roku. To czas poświęcony na poznawanie zakonu, modlitwę oraz pracę. Głównym jego celem jest rozeznanie, czy chce się pójść tą drogą oraz przygotowanie do przyjęcia pierwszych ślubów. Po ukończeniu nowicjatu złożyłem śluby ubóstwa, posłuszeństwa i czystości.
Były to czasowe śluby?
Tak, złożyłem je na rok. Później wróciłem na tydzień do Strzałkowa, by pod koniec września 2016 roku rozpocząć naukę w seminarium w Łagiewnikach koło Łodzi. Studia teologiczne trwały sześć lat. W połowie piątego roku seminarium złożyłem śluby wieczyste. Później otrzymałem święcenia diakonatu, a w kolejnym roku święcenia kapłańskie.
Gdzie Ojciec posługiwał?
Po ukończeniu studiów jako diakon, zostałem skierowany na kilkumiesięczne praktyki do Lęborka. Po otrzymaniu święceń kapłańskich w maju 2022 roku tam pozostałem. Uczyłem katechezy w I LO i angażowałem się w życie duszpasterskie parafii, prowadząc m.in. ministrantów, scholę i oazę. To bardzo wymagające duszpasterstwa. Młodym ludziom trzeba poświęcić dużo czasu, ale można się od nich nauczyć wiele prawdy. Młodzież chyba mnie polubiła, czego przykładem było zaproszenie na studniówkę, kiedy już nie byłem ich nauczycielem. W Lęborku byłem rok, potem zostałem przeniesiony do Kwidzyna.
Żal było opuszczać Lębork?
W Lęborku czułem się bardzo dobrze, ale trudno mówić o żalu. Złożyłem przecież śluby posłuszeństwa, więc liczę się z tym, że w każdej chwili mój przełożony może przenieść mnie w inne miejsce. W Kwidzynie też znakomicie się odnalazłem, choć tam już nie pracowałem jako nauczyciel. Dostałem za to inne bardzo ważne zadanie – zostałem kapelanem szpitala. Tam, jak nigdzie indziej można doświadczyć kruchości ludzkiego życia. Wielokrotnie były sytuację, kiedy jednego dnia rozmawiałem z daną osobą, a kiedy przychodziłem do szpitala następnego dnia dowiadywałem się, że już nie żyje. W Kwidzynie odwiedzałem też chorych w domach. Rozmawiałem z nimi przy kawie, chciałem ich poznać. Niekiedy przyszło mi z niektórymi się pożegnać, to było bardzo trudne przeżycie, bo często traktowałem ich jak członków swojej rodziny, byli mi bardzo bliscy.
Kiedy pojawił się pomysł, by wyjechać do Bułgarii?
Tak naprawdę to już podczas nowicjatu. Od 50 lat nowicjat wszyscy franciszkanie odbywają w Smardzewicach, przez co wielu braci odwiedza to miejsce podczas urlopu. Kiedy ja odbywałem nowicjat odwiedzali nas nasi współbracia misjonarze, m.in. o. Jarosław Bartkiewicz, który posługiwał wtedy właśnie w Bułgarii. Gdy słuchałem jego opowieści o tym kraju i tamtejszym Kościele, postawiłem sobie za cel, by kiedyś tam pojechać. Po latach wymagało to trochę trudu, musiałem przenieść się z prowincji gdańskiej do warszawskiej, pod którą podlega misja w Bułgarii. Ostatecznie przełożeni obu prowincji wyrazili zgodę i sierpniu wyjechałem do Sofii.
Jak wygląda praca w Bułgarii?
Tamtejszy Kościół, w porównaniu do polskiego, jest bardzo malutki. Sama Bułgaria jest przecież dużo mniejsza od Polski. Terytorialnie to mniej więcej jedna trzecia naszego kraju. Pod względem ludności jest jeszcze mniejsza – w Bułgarii żyje ok. 6 mln ludzi, z czego prawie 2 mln w stolicy Sofii. Katolików w tym kraju jest około pół procenta, z czego zdecydowana większość to katolicy wyznania łacińskiego zachodniego, czyli takiego, który dominuje w Polsce. Ja posługuję w parafii katolickiej obrządku wschodniego. Jeśli zliczymy te wszystkie wyżej przedstawione dane wychodzi, że katolików obrządku wschodniego w całej Bułgarii jest tylko ok. 10 tysięcy, czyli mniej więcej tyle, ile w gminie Strzałkowo.
Ilu ludzi uczestniczy w niedzielnych mszach św.?
W porywach 15. Z wszystkimi ludźmi przychodzącymi do kościoła znam się osobiście. Po niedzielnych Mszach św. zawsze idziemy na kawę, jest czas na rozmowy czy zabawy z dziećmi. Kościół katolicki w Bułgarii jest bardzo mały, ale też mocno zaangażowany. W Polsce najczęściej wiarę przekazuje nam tradycja i kultura. Rodzimy się w katolickiej rodzinie i katolikami, bardziej lub mniej praktykującymi jesteśmy przez całe życie. W Bułgarii praktycznie prawie wszyscy katolicy świadomie przyjmują tę wiarę, rezygnując z prawosławia, protestantyzmu, islamu czy innych religii. To sprawia, że naszą wspólnotę tworzą ludzie naprawdę bardzo mocno wierzący. W porównaniu do Polski są zupełnie inne relacje nie tylko z wiernymi, ale też z przełożonymi. Mam numery telefonów do moich dwóch biskupów, kiedy bym nie zadzwonił, zawsze odbierają. W Polsce trudno to sobie wyobrazić. To są właśnie uroki życia w bardzo małych wspólnotach. Wyjątkowa jest też lokalizacja naszego domu, w starej dzielnicy Sofii, wokół placówek dyplomatycznych. Przez płot znajduje się rezydencja pani ambasador Irlandii, z którą czasem pijemy kawę. Kawałek dalej jest ambasada Francji, Holandii i konsulat Wielkiej Brytanii.
Jak duchowni utrzymują się w tak małej parafii?
Mamy dobrych ludzi, którzy nam w tym pomagają. Dom, w którym mieszkają nie jest własnością zakonu. To dom filialny, własność Kościoła Wschodniego. Tuż obok znajduje się były budynek Nuncjatury Apostolskiej. Przed laty lat jako nuncjusz apostolski mieszkał tam biskup Angelo Roncalli, późniejszy papież Jan XXIII. Teraz w pomieszczeniach, które przed laty zajmował, mieści się radio „Ave Maria” – jedyne katolickie radio w kraju. Bardzo zamożni ludzie mocno zaangażowali się w jego powstanie. Staramy się w ten sposób całej Bułgarii i poprzez Internet również całemu światu przekazywać katolickie wartości.
Ojciec też angażuje się w działalność radiową?
Pomagam, jak mogę, ale na razie mogę niewiele, bo nie znam jeszcze dobrze języka bułgarskiego. To słowiański język, więc teoretycznie nie powinien być trudny dla Polaka, ale dla mnie najtrudniejsze jest to, że bułgarski oparty jest na cyrylicy. Odprawiając Mszę św. muszę mocno się skupić, żeby nie pomylić liter. Póki co, rozmawiam głównie po angielsku, trochę po włosku. Ale cały czas intensywnie uczę się bułgarskiego.
Jak się żyje w Bułgarii?
To naprawdę piękny kraj. W którą stronę bym nie wyjechał z Sofii, wszędzie są góry. Cztery godziny jazdy dzielą mnie od Morza Czarnego, jeszcze bliżej mam do Morza Śródziemnego. Bułgarskie jedzenie jest wyśmienite, a rosnące tam latem arbuzy, winogrona czy pomidory, uprażone w słońcu, mają zupełnie inny smak niż w Polsce. Klimat jest bałkański, gorący, latem temperatury sięgają ponad 40 stopni. Na szczęście w Sofii, która położona jest w kotlinie, jest nieco chłodniej. Koszty życia są porównywalne z cenami obowiązującymi w Polsce. Bułgaria to naprawdę piękny kraj, zachęcam wszystkich do odwiedzenia.
Jak długo Ojciec planuje tam zostać?
Oficjalnie jestem w trakcie rocznego okresu próby, ale pragnę prosić o możliwość pozostania tu na dłużej. Jak długo zostanę, nie wiem, ale na razie właśnie z Bułgarią chciałbym związać swoją przyszłość, choć rodzina trochę narzeka, że to daleko. Ale w moim przypadku, gdziekolwiek nie zostanę posłany, zawsze będę daleko od domu.
W Strzałkowie zatem Ojca szybko nie zobaczymy…
Ostatnio byłem dosyć często, bo przylatywałem na egzaminy na prawo jazdy, które miałem w Koninie. Słabo mi jednak poszło i do dziś prowadzić auta nie mogę. Nie rezygnuję z tego celu, ale już teraz spróbuję swoich sił w Bułgarii. Może tym razem się uda. Najbliższą wizytę w Strzałkowie planuję w przyszłe wakacje. Na częstsze odwiedziny trudno mi sobie pozwolić, bo przeloty niestety sporo kosztują.
Święta po raz pierwszy zatem spędzi Ojciec poza Polską. Jakie wygląda Boże Narodzenie w Bułgarii?
Dopiero się o tym przekonam. Wiem, że w Kościele Wschodnim nie ma pasterki, a główna msza odprawiana jest w pierwszy dzień świąt. Same święta oczywiście przypadają w tym samym terminie, co w Polsce. Ogólnie, święta raczej nie będą wiele się różnić o tych obchodzonych w Polsce.
chodzić na studia i nie pamiętać na jakie … nio to się nazywa szczyt hipokryzji… ehhhh ….całe życie kościół kłamie …. dlatego pamiętaj … tylko Jezus Chrystus spotkany na łące jest drogą do zbawienia … a nie w siedlisku czorta … wiesz gdzie czytelniku drogi… myśl samodzielnie na szczęście to nie boli… niech żyje Jezus Chrystus