– Słupca bardzo mi pomogła. Nie tylko finansowo, ale przede wszystkim dając ogromne wsparcie psychiczne. Wszystkim Wam bardzo za to dziękuję – mówi Aleksandra Szczerba, słupczanka mieszkająca w USA, która stoczyła tam walkę z rakiem. O chorobie, leczeniu, ogromnym strachu i jeszcze większej nadziej opowiedziała w rozmowie z Michałem Majewskim.
Kiedy dowiedziałaś się o chorobie?
Równo dwa lata temu wykryłam sobie coś na piersi. Dostałam skierowanie na USG. Wyniki wyszły złe, pani radiolog zapytała mnie, czy chcę, by pobrać mi biopsję. Dokładnie 14 lutego, w Walentynki dostałam wyniki z diagnozą: agresywny nowotwór piersi. Stanęłam przed wyborem leczenia w Stanach, albo powrotu do Polski.
Co zdecydowałaś?
Z jednej strony chciałam wrócić do Słupcy i tu, razem z rodziną, stoczyć tę walkę. Ale rak szybko się rozwijał, był już w węzłach chłonnych. W Stanach miałam już porobione badania, które w Polsce musiałabym pewnie powtarzać. Pani doktor odradziła mi wylot do Polski. Posłuchałam jej i zostałam w Stanach.
Po diagnozie zaczęłaś przyjmować chemię?
Tak, na początek dostałam 6 wlewów najmocniejszej chemii. Za każdym razem musiałam podpisać umowę, że dobrowolnie zgadzam się na jej przyjęcie. Lekarze nie dawali mi bowiem gwarancji, czy mój organizm to wytrzyma. Na szczęście wytrzymał i, co najważniejsze, terapia okazała się skuteczna, udało się zabić komórki rakowe. Później musiałam podjąć decyzję, jakiej operacji się poddać. Miałam do wyboru usunięcie piersi albo operację oszczędnościową. Nie byłam psychicznie gotowa na usunięcie piersi, dlatego wybrałam tę drugą opcję. W lipcu 2022 wycięli mi guza, który już w zasadzie był w strzępach. Ponadto, usunęli 8 węzłów chłonnych.
Oprócz chemioterapii poddawana byłaś terapii hormonalnej.
Tak, poza wlewami miałam podawany lek hormonalny. Co trzy tygodnie, przez 1,5 roku, więc znacznie dłużej, niż miałam raka. Efektem przyjmowania tych wszystkich leków było to, że mając 35 lat przeszłam menopauzę, przestałam miesiączkować. Było duże ryzyko, że już nigdy nie zajdę w ciążę. Lekarze proponowali mi zamrożenie jajeczek, ale się na to nie zdecydowałam. Nie mam dzieci i bardzo ważne jest dla mnie, by jeszcze zostać mamą, ale w tamtym momencie najważniejsza była dla mnie walka o życie, a zamrożenie jajeczek wiązałoby się z faszerowaniem mnie przez dwa tygodnie kolejna porcją leków. Zdecydowałam, że wolę w tym czasie nafaszerować się dobrymi witaminami, pospacerować, spędzić czas z bliskimi, ogólnie mówiąc naładować się endorfinami, a nie lekami, by przygotować się na chemioterapię. Okazało się to skuteczne, bo mój organizm zaczął znowu normalnie funkcjonować i nic nie stoi na przeszkodzie, bym mogła zostać mamą.
Pozytywne nastawienie odgrywa kluczową rolę w walce z chorobą?
Miałam taką super lekarkę, która w dzień postawienia diagnozy złapała mnie za rękę i powiedziała, że 70 proc. mojej szansy na przeżycie to moje nastawienie. To ode mnie zależy, czy zacznę lamentować i pytać dlaczego mnie to spotkało, albo wezmę się w garść, zaopiekują się sobą i skupię tylko na dobrych rzeczach. Wybrałam tę drugą opcję. Kiedy włosy zaczęły wypadać mi po chemii codziennie patrzyłam w lustro i mówiłam sobie, że jestem piękna. Wszystko złe, co wiązało się z chorobą, starałam się odrzucać. W myślach cały czas widziałam siebie wychodzącą ze szpitala, z dokumentami w rękach, gdzie lekarz mówi do mnie, że jestem cancer free (wolna od raka).
Nigdy nie zadałaś sobie pytania, dlaczego Ciebie to spotkało?
Rozpoczynając walkę z rakiem musisz zaakceptować te wszystkie złe rzeczy i nie bić się z myślami typu: dlaczego ja. Raczej mówiłem sobie, że to w sumie dobrze, że choroba dopadła mnie, a nie moje siostry czy brata. Oni wszyscy mają swoje rodziny. Mi się wydawało, że jestem na tyle silna psychicznie, że potrafię się z tym skutecznie zmierzyć. Wolałam, że mi to się przytrafiło, a nie mojemu rodzeństwu. Choć oczywiście płakania do poduszki nie udało mi się uniknąć.
Kiedy było najgorzej?
Chemia powodowała u mnie zanik czucia w obu rękach i jednej stopie. Zdarzało się, że szłam i nagle upadałam. Na chwilę noga mi się wyłączała i nie byłam w stanie ustać. Neuropatii towarzyszył też ogromy ból, tak naprawdę gorszy od samej chemii o wszystkiego innego, czego doświadczałam podczas leczenia. Cierpiałam fizycznie, ale chyba bardziej współczułam mojej mamie, która była wtedy przy mnie, patrzyła na cierpienie swojego dziecka i nie mogła w żaden sposób pomóc. To uczucie musiało być dla niej straszne. Ale dziękuję Bogu, że mam tak wspaniałych rodziców, rodzinę, przyjaciół, którzy każdego dnia dodawali mi siły. W tej walce nigdy nie byłam sama. Zawsze miałam poczucie, że jak upadnę to mam za sobą armię ludzi, którzy pomogą mi wstać.
Jaką rolę w tej walce odgrywała Słupca?
Ogromną. Wspierali mnie nie tylko moi najbliżsi, którzy tu mieszkają, ale także mnóstwo przyjaciół i znajomych. Kiedy najbardziej tego potrzebowałam, słupczanie wspierali zbiórki na moje leczenie. Było to dla mnie bardzo ważne, bo terapia była kosztowna, a dzięki wsparciu finansowemu mogłam być o to spokojniejsza. Ze Słupcy płynęła do mnie także moc pozytywnej energii, czułam ją przez cały okres leczenia. Za wszystko bardzo dziękuję. Ze Słupcy płyną do mnie też różne naturalne witaminy, które do dzisiaj przesyła mi mama. Kupuje je w sprawdzonym sklepie zielarskim, dzięki czemu mam pewność, że wszystko jest najlepszej jakości. Pod względem dostępności takich dobrych, naturalnych rzeczy Stany Zjednoczone przegrywają z Europą.
Jak teraz wygląda Twoje życie?
Cieszę się wszystkim, czym tylko się da. Że rano wstaję i mogę sama sobie kawę zrobić, bo kiedy podczas choroby drętwiały mi ręce była to dla mnie czynności nie do wykonania. Cieszę się z każdej, najmniejszej rzeczy i doceniam każdą chwilę. Teraz jestem zdrowa, ale jaką mam pewność, że za miesiąc czy rok znowu mi czegoś nie wykryją? Dlatego nie ma co przejmować się codziennymi problemami, bo tak naprawdę to są błahostki. W miarę możliwości staram się też wspierać osoby, które obecnie walczą z rakiem. To nie są może duże gesty, ale jak idę na kontrolę do szpitala staram się zostawić pacjentom jakiś upominek – voucher na kawę czy inną drobnostkę. Zawsze wywołuje to u nich radość, a każda chwila radości jest na wagę złota w walce z chorobą.